This gallery contains 70 photos.
Kliknięcie na zdjęcie spowoduje powiększenie i umożliwi przewijanie
Jak oceniają stali bywalcy, słuszne media i tzw. garstka kumaterii, tegoroczny marsz był najspokojniejszym i najuboższym w zapadające w pamięć epizody od lat – na co pewnie nie bez wpływu pozostała absencja wielu spragnionych wrażeń osób, które wybrały przejażdżkę do Bukaresztu.
Jednym z najefektowniejszych elementów dzisiejszych obchodów była zbiórka grupy Lech & Arka & KSZO & Cracovia o 13:00 przed Pałacem Kultury, podczas której w asyście pirotechniki wykonane zostały cztery zwrotki hymnu i wykrzyczane standardowe hasła.
Na zgromadzeniu można było zauważyć też przedstawicieli wielu innych ekip niż powyższe, między innymi (nie sposób wszystkich wymienić) Zawiszy, Motoru, Śląska, Igoopolu, Górnika, ROW-u Rybnik, Wisłoki, Falubazu czy Legii. Co ciekawe, dwóch osobników w czapkach „Ruch Widzew Elana” zdecydowało zsunąć nakrycie głowy jeszcze na długo przed hymnem, do czego namówieni zostali przez patriotów spod znaku Kolejorza – „Jak na kadrze odpierdalacie takie numery, to się tu nie pokazujcie”…
Paźdź 1
This gallery contains 70 photos.
Kliknięcie na zdjęcie spowoduje powiększenie i umożliwi przewijanie
Sobotniego wieczora tyszanom przyszło zmierzyć się u siebie z rewelacją rozgrywek, niespodziewanym liderem Wigrami Suwałki. Już około godzinę przed meczem okolica stadionu tętniła życiem, a przy ulicy Edukacji umieszczono transparent „WSZYSCY NA GŁOGÓW”, mobilizujący do zbliżającego się wyjazdu na Dolny Śląsk. Nawiasem mówiąc, temperatura tego meczu zapowiada się niezła, bowiem w Głogowie tyscy mają otrzymać solidne wsparcie swej zgody Górnika Wałbrzych. A podobno – jak głoszą anegdoty – gdy przez Wałbrzych przejeżdża autokar Chrobrego, ludzie wychodzą z domów żeby pomachać, zawołać, lub pokazać środkowy palec.
Widzów 5540. W klatce, po 600 kilometrach podróży, zameldowała się ok. 40-osobowa delegacja kibiców z polskiego bieguna zimna. Nie przywieźli ze sobą flag, aczkolwiek dopingowali kulturalnie, z zaangażowaniem i przez większą część spotkania. Uznanie, bo naprawdę byli słyszalni.
Tyski młyn również spotkanie rozpoczął bez płócien, jedynie parę minut po pierwszym gwizdku, w centralnym punkcie, powieszono czarną fanę „GKS Tychy”, z herbem klubu i groźnymi facjatami po bokach. Przez te puste płoty nawet przez moment można było pomyśleć, że coś się zaświeci, aczkolwiek byłoby to co najmniej dziwne – zważywszy na porę rozgrywki, rywala, i będącego w świetnej formie wojewodę, który pewnie tylko czeka na minimalny argument, by zakłócić październikowe derby Tychów z Katowicami.
Doping tyskich – standardowo, bardzo solidny. A w przerwie wywieszony zostaje jeszcze trans „JOGI PDW”.
SPORTOWO
Wierzcie lub nie, ale przeczuwałem, że GKS sięgnie po 3 punkty w potyczce z niepokonanym dotychczas liderem z Suwałk. Choć na gole trzeba było poczekać do drugiej połowy, a zwycięskie trafienie dla gospodarzy padło w ostatniej minucie regulaminowego czasu gry, co wprowadziło w euforię miejscowych kibiców, do których przeskoczyła część drużyny, celem wspólnego celebrowania.
Trzeba przyznać, że końcowy kwadrans spotkania był dość chaotyczny, w czym niemała zasługa sędziego Złotnickiego, którego decyzje miejscowa publika, wraz z upływającym czasem, „oceniała” coraz donośniej.
Jednak – widać w ekipie Tychów grupę jakościowych zawodników (Tanżyna, Szumilas, Grzeszczyk, Kowalski czy Świerczok), co spokojnie pozwala walczyć o górną połowę tabeli. Może nie o awans czy pierwszą czwórkę, ale miejsca 6-8 jak najbardziej.
Po zakończeniu meczu kibice podziękowali drużynie za dostarczone pozytywne emocje, a nim zebrani w młynie fanatycy opuścili sektor, wykrzyczane zostało „Zawisza nigdy nie zginie”. Wychodzeniu ze stadionu towarzyszyły dźwięki „Cracovia rządzi w Krakowie”, „Gieksa dziwko – derby blisko” i „Wisła to stara kurwa”.
ZACHĘCAM DO RZUCENIA OKIEM NA NIECO WIĘCEJ ZDJĘĆ Z MECZU 🙂
Trzeci z kolei mecz Rozwoju transmitowany przez Polsat Sport, a pierwszy w roli gospodarza przy Bukowej (derbów Katowic oczywiście nie wliczam) – cały kraj miał okazję zobaczyć, jak pierwszoligowe spotkanie może przebiegać w atmosferze sparingu. Bez sensu to granie Rozwoju po wyprowadzce ze Zgody – zero klimatu.
KIBICOWSKO
Oficjalna frekwencja to 700, na pewno przyszło więcej ludzi niż na Zawiszę, ale też bez szału. Sektor 3 zapełniony, trochę ludzi na czwórce i garstka na dwójce. Doping tradycyjnie niezorganizowany, którego rozkręcenia podejmował się wierny kibic z bębnem. Jeszcze z trójki regularnie słychać było trąbienie w wuwuzelę, co akurat najmilszych wrażeń akustycznych nie dostarcza, poza tym to nie jest przecież mecz siatkówki.
Gdyby w poprzedniej kolejce gdynianie pokonali przed własną publicznością Olimpię Grudziądz, do Katowic jechaliby z szampanami, już teraz, w szóstej kolejce przed końcem ligi mając szansę zapewnić sobie awans do Ekstraklasy.
Gdyńscy kibice zgłosili zapotrzebowanie na ponad 400 biletów, ale z racji że oficjalne świętowanie musi jeszcze poczekać (no i wyjazdu przez całą Polskę w dzień roboczy, na mało przyciągające widowisko), w klatce zameldowało się „zaledwie” kilkadziesiąt głów – na pewno wśród tego Polonia Bytom (bo blisko) i Cracovia (bo w oczy rzucił się pasiasty szalik).
Ponieważ paru z ekipy przyjezdnych nie zostało wpuszczonych na sektor, solidarnie, nawet nie zajmując swoich miejsc, ok. 25. minuty przyjezdni zaśpiewali „Jesteśmy zawsze tam (…)” i „Piłka nożna dla kibiców”, po czym opuścili stadion. Pod eskortą policji przemieścili się na drugą stronę obiektu, skąd spod bramy parę razy zaznaczyli swą obecność, pozdrawiając też wspomniane wcześniej Polonię i Cracovię. Po przerwie nie było już ich słychać, więc prawdopodobnie zawinęli się pod koniec pierwszej połowy. Szkoda.
SPORTOWO
Choć początek był wyrównany, a w pierwszych pięciu minutach w polu karnym Wróbel i Nowak postraszyli defensywę lidera, wraz z upływającym czasem Arka coraz widoczniej przejmowała kontrolę nad grą, bardzo wysoko pressując i nie dopuszczając gospodarzy do wyprowadzenia jakiejkolwiek kontry. W 31. minucie wynik otworzył Formella, a praktycznych nadziei na cokolwiek beniaminka pozbawił Yannick Kakoko, petardą z dystansu „do szatni” podwyższając prowadzenie.
Druga połowa była najgorszą, jaką widziałem w wykonaniu Rozwoju chyba od sierpniowej porażki z Chojniczanką. Ilość strat, niedokładnych podań, bezsensownych indywidualnych szarży… Gdy w 76. minucie goście strzelili czwartego gola, wyglądało to trochę na „końca nie widać” i pachniało jeszcze większą miazgą. W takich chwilach zawsze doceniam, że grając w szachy można zatrzymać zegar i podać przeciwnikowi rękę uznając się za pokonanego, a po boisku biegać trzeba do gwizdka, nawet jeśli sensu i chęci jest to pozbawione.
W ostateczności, po akcji zmienników – Gielzy i Gałeckiego – Gała dobił piłkę do siatki, strzelając swojego drugiego gola na zapleczu ekstraklasy. To akurat miłe, że Gała, który od III ligi maszeruje z Rozwojem po kolejnych ligowych szczeblach, zapisuje się w kronikach klubu również w tym historycznym sezonie 🙂
Po golu, na sektorze 3 jakaś grupka ironicznie zaśpiewała „Tylko zwycięstwo, hej Rozwój tylko zwycięstwo” – mogli zamienić to na „W Kluczborku tylko zwycięstwo” – wartość tych słów byłaby znacznie większa.
Nie ma co się spinać, Arka organizacyjnie, finansowo i jakościowo, mając takich zawodników jak Szwoch, Formella, Allan czy Sangoy, od Rozwoju, podobnie jak zresztą wielu innych pierwszoligowców, zwyczajnie jest półkę wyżej. Tabela i nieuchronny awans do ekstraklasy to potwierdza. A przed katowiczanami arcyważne spotkanie w środę w Kluczborku.
Około godzinę przed meczem, pod kasami Stadionu Miejskiego stała flota wozów policyjnych i sporo osób w barwach GieKSy – szykujących się na wyjazdową potyczkę trójkolorowych z Sandecją.
Swoją enklawę na Bukowej miała dziś ochrona. Zaprezentowali irracjonalne przekroczenie swoich kompetencji i mundurową ignorancję. Jak dowiedziałem się od paru osób, przed podróżą do Nowego Sącza, ultrasi GKS-u chcieli wejść na obiekt, by popakować na wyjazd swoje flagi, do czego firma ochroniarska nie chciała dopuścić, posługując się durnym argumentem „tu dzisiaj gra Rozwój”.
Mam nadzieję, że w końcu kibicom udało się załatwić sprawę, bo to jest nie do wiary, by białe kaski próbowały wbić klin między dwa mimo wszystko szanujące się kluby z jednego miasta.
Przed wejściem na trybuny, ale już na terenie stadionu, rozmawiałem chwilę ze znajomymi, po czym podszedłem kawałek bliżej, w stronę kołowrotków, by zobaczyć czy dzieje się coś ciekawego po drugiej stronie obiektu. Stanąłem z tyłu, nawet poza ścieżką, ale już po kilku sekundach krępy łysy smutny jegomość w mundurze zapytał, czy byłem już przeszukiwany i poprosił bym odszedł. Spytałem, czy komuś przeszkadzam po prostu stojąc (no bo faktycznie stałem, nie miałem nawet telefonu w ręce ani nic), jeszcze wymieniliśmy parę słów (podobno obowiązkiem kibica natychmiast po odbiciu się jest pójście na sektor) i ze śmiechem odszedłem, bo gość wyglądał jakby miał za chwilę mnie pałą potraktować. Gratuluję brawurowej interwencji.
Jeszcze po meczu znajomy pracownik mediów, który dysponuje na meczach Rozwoju identyfikatorem „Organizator”, opowiedział, że jeden z żółwi nie chciał przepuścić go do jednego z pomieszczeń w budynku klubowym. No i co to niby ma być? Kto tu komu służy? Ochrona klubowi czy klub ochronie?
Mimo 12 punktów w ostatnich 4 czterech kolejkach, godziny o której nic innego specjalnie w województwie się nie działo, mecz nie przyciągnął tłumów, a oficjalna frekwencja wyniosła ok. 700 widzów. Kibiców gości oczywiście brak, a doping gospodarzy tradycyjnie sprowadził się do spontanicznych okrzyków i jegomościa z bębnem z lewej strony głównej trybuny, zagrzewającego do wspierania drużyny najmłodszych fanatyków.
Dla Rozwoju był to pierwszy (a może kolejny?) mecz z bardzo trudnej serii – Zawisza, Płock, GKS Katowice, Zagłębie, Arka. W ekipie beniaminka mówiło się, że trzeba dzisiaj szukać punktów, bo dla rywala nie jest to najlepszy czas. W środę grali przeciwko Legii, brak czołowego pomocnika I ligi Kamila Drygasa, awans praktycznie już nieosiągalny, dziwny sztab ze Zbigniewem Smółką (trenerem bez licencji) na czele. Swoją drogą, w jaki sposób Osuch wyłowił go z Odry Opole – nie wie nikt, a wielu się zastanawiało.
No i Zawisza to zespół ekstraklasowych zrzutów – Patejuk, Smektała, Stawarczyk, Mica, Angielski i inni – w sumie mających ponad 700 występów na najwyższym szczeblu rozgrywek, więc o atmosferę i uwalnianie ostatnich pokładów ambicji niełatwo.
Po pierwszym kwadransie można było odnieść wrażenie, że Rozwój zmiecie zeszłosezonowego ekstraklasowego spadkowicza, tworząc kilka niezłych sytuacji. Niestety, parokrotnie zabrakło jakości, a po serii baboli w 27. minucie goście objęli prowadzenie. Mimo to, parę minut później kapitan Zawiszy Patejuk pokłócił się z jednym z partnerów, a Smółka po dwóch akcjach zwieńczonych błędnymi decyzjami zareagował tak ekspresyjnie, że śmiał się nawet obecny na pierwszej połowie prezes GKS-u Wojciech Cygan.
Przed przerwą Rozwojowi udało się wyrównać, a na drugą odsłonę oba zespoły wyszły dość wysoko, mierząc w zwycięstwo. Wśród katowiczan, wyróżniali się Winiarczyk, Szatan, Czerkas i Wróbel, gości – Mica i Lewicki (z racji hattricka).
W Rozwoju widoczny był brak podstawowych stoperów (Menzla i Gałeckiego), a nominalnie wiosną rozpoczynający spotkania na ławce Cholerzyński i Żak, nie tylko według mnie zawiedli. Bardzo słabą zmianę dał Tkocz.
Coś Bukowa nie przynosi szczęścia prawemu obrońcy Wojciechowi Królowi – tak jak ze Stomilem, prezentował solidną postawę, wówczas opuścił boisko po czerwonej kartce, dziś – z powodu kontuzji.
Gdy wydawało się, że spotkanie może zakończyć się remisem, na ok. kwadrans przed końcem spotkania za brutalny faul z boiska wyleciał stoper Zawiszy, wyglądający jak Murzyn z Zielonej Mili. Wtedy na boisko wszedł Piotr Stawarczyk, były środkowy obrońca Ruchu, wracający na stare śmieci – mieszkał przecież kilka kroków od Bukowej, na Dębowych Tarasach. Zresztą, katowicka publiczność powitała go tradycyjnym pozdrowieniem „Śmierdziel, śmierdziel!”.
No i Stawar okazał się amuletem dla swej drużyny, która nie dość, że grając 10 na 11 nie straciła gola, to jeszcze strzeliła dwa, w przedostatniej i ostatniej minucie spotkania. Od czerwonej kartki, Rozwój nie zaprezentował praktycznie niczego. Wielka szkoda, bo Zawisza z pewnością był dziś do dziabnięcia, i okazji ku temu było wcale nie tak mało.
Na meczu obecny był były trener Rozwoju, Marek Motyka. Ewidentnie, kolejny raz przyniósł pecha. Chociaż przy jednym z rożnych Zawisza zagrał szarańczę, co pewnie zwiększyło w Marcysiu poziom ekscytacji spotkaniem. Dobrze, że wtedy akurat nie padł gol.
A do wszystkich, którzy węszą spisek i ustawienie meczu za kulisami – puknijcie się w łeb i spróbujcie przytoczyć ku temu jakieś racjonalne argumenty, a nie tylko „bo grali 11 na 10 i przegrali”.
Nie miałem jeszcze okazji zobaczyć w akcji GKS-u po przyjściu trenera Jerzego Brzęczka – od października stadion miejski w Katowicach zamknięty jest dla kibiców, z racji rzekomych zamieszek, jakie miały miejsce podczas sierpniowych derbów między GieKSą a Zagłębiem. Statystyki jednak mówią jasno, że pod wodzą Brzęczka katowiczanie tracą mało goli i poszybowali wyraźnie w górę tabeli.
Rewanżowa derbowa potyczka była ważna dla GKS-u o tyle, że zwycięstwo realnie pozwalało doskoczyć do czołówki – tracąc 6 punktów do strefy premiowanej awansem, co przy dobrze przepracowanej zimie, wiosną jest oczywiście jak najbardziej do nadrobienia. No i ostatni mecz przed zimą także ma swoją specyfikę – ponieważ ludzki umysł skonstruowany jest tak, że najlepiej pamięta niedawne zdarzenia – rezultat, w tym czy innym stopniu, determinuje nastroje i motywację w okresie przygotowawczym.
Zagłębiu, oprócz spotkania derbowego, został jeszcze zaległy wyjazd 5 grudnia na Zawiszę do Bydgoszczy. Dwie wygrane dają beniaminkowi zimowanie na pozycji wicelidera. Już w trakcie meczu, facet siedzący obok mnie powiedział „Oni się tej GieKSy przestraszyli”. Sprzeciw. Czego niby mieli się przestraszyć? Przecież wygrali w Katowicach, w Pucharze Polski zmietli Górnika, przeszli Cracovię, nahuśtali Arce Gdynia 4:2. Nie mówiąc już o paru innych wygranych, bez większych przeszkód, z ligowymi przeciętniakami.
Decyzją, nie wiem czy wojewody, policji, czy PZPN, mecz odbył się bez kibiców gości. Trzeba się zacząć przyzwyczajać, że meczów ciekawych kibicowsko będzie z roku na rok ubywać. Wielkie Derby Śląska, derby Krakowa…
Na trybunach komplet. Rodzinna atmosfera. Bo całe rodziny w końcówce spotkania wspólnie śpiewały „Jebać, jebać GKS”. A tak poważnie – jak na to, co w przeszłości widziałem w Sosnowcu i spotkanie derbowe – nawet było kulturalnie.
W pierwszej połowie trybuna odkryta prezentuje oprawę „Krucjata przeciwko niewiernym”, z symbolicznym mieczem, na końcach mającym przekreślony islamski półksiężyć i meczet.
Jeśli chodzi o sam mecz, dawno nie widziałem tak dobrze grającego GKS-u. Pełna dominacja w środku pola, obrona, przez którą nie udawało się przebić gospodarzom, wygrywane pojedynki. Tak było mniej-więcej do 60 minuty. Też świadczy to o wielkości i jakości Zagłębia, że mimo słabszego meczu, nie dawali sobie wbić gola.
Jedno zastrzeżenie. Ofensywę GKS-u hamował Wojciech Trochim, zwrotny jak Batory w porcie. Gość ma 26 lat wyglądając na 35, nadwagę, podobno za swój „bojowy charakter” wyrzucony został z Tychów czy Podbeskidzia. Niebywałe, że GieKSa w tym sezonie ma już trzeciego trenera i pod wodzą każdego z nich, Trochim łapie się do wyjściowej jedenastki. Gdy schodził z boiska, został pożegnany hucznym „Wypierdalaj, wypierdalaj”, za co wymownie podziękował publiczności brawami. Ale to nie koniec historii Trochima w tym meczu…
Po 60 minucie przewaga GKS-u ulotniła się, cały Stadion Ludowy głośno dopingował, a Zagłębie zaczęło łapać wiatr w żagle. Gdy już wydawało się, że mroźne popołudnie zamykające ligową jesień przyniesie derbowy bezbramkowy remis, w 82. minucie goście, po stałym fragmencie i błędzie bramkarza, objęli prowadzenie. Ławka GieKSy wyskoczyła do linii, a na gwizdy z trybun niezawodny Wojtek Trochim, wraz ze swoim kolegą Filipem Burkhardtem, odpowiedzieli podburzającym gestem, unosząc rozłożone ręce z dołu do góry, jakby chcieli powiedzieć „no dawać, dawać, głośniej, głośniej”. Moją porażką jest to, że nie nagrałem tego momentu, jak rozwścieczają sosnowiecką publiczność…
Brak pokory w piłce jednak szybko się mści. Jeśli reprezentuje się barwy klubu ze stolicy wielkiego województwa, należy umieć się zachować ponad wszelkimi animozjami. Zagłębie praktycznie od razu, niecałą minutę później wyrównało. Na tablicy nawet nie zdążono zmienić wyniku na 0:1, a już było 1:1.
Trybuny ożywiły się i emocje unoszące się nad stadionem zaczęły przypominać klasyczny Ludowy. To było to, czego brakowało przez całą pierwszą połowę i większość drugiej.
No i stało się. W 90. minucie Zagłębie strzeliło na 2:1, po raz enty w tym roku wygrywając mecz, w którym musiało podnosić się z kolan. Wszystkie trybuny, łącznie z niemałą częścią sektora dla osób zaproszonych, śpiewały „jebać, jebać GKS”, a po meczu Trochimowi „wyłaź z budy”. Schodzącemu do szatni skrzydłowemu katowiczan Pietrzakowi, pochodzącemu z Sosnowca i będącemu wychowankiem Zagłębia, akompaniowały gwizdy i docinki rodzaju „Pietrzak, w Sosnowcu jeszcze mieszkasz, czy już w familoku?”
Trochę szkoda takiego rozstrzygnięcia, gdyby katowiczanie wygrali, włączyli by się do czołówki i liga z pewnością byłaby ciekawsza. O ile w sierpniu można było mówić, że Zagłębie było po prostu w derbach lepsze, to dziś GKS naprawdę rozegrał dobre spotkanie. Taki weekend, wszystkie śląskie kluby w łeb.
Od derbów Katowic w Pucharze Polski minęło 60 dni. Wówczas GieKSa zwyciężyła 2-0, nie pozostawiając cienia złudzeń lokalnemu przeciwnikowi. Trochę się jednak pozmieniało od tego czasu. Przede wszystkim, rozegrano 9 kolejek ligowych. Przed sezonem w GieKSie dobre nastroje i medialna propaganda odnośnie awansu do ekstraklasy były dużo mocniejsze niż w poprzednich latach, a po owych dziewięciu kolejkach, z sześcioma porażkami na koncie, zajmowali 15, barażowe miejsce. Wewnętrzny burdel, zwolniony trener, dyrektor sportowy, frustracja kibiców – to wszystko przekłada się na nerwowość.
W Rozwoju z kolei zaczyna trybić. Skład mocniejszy niż przed dwoma miesiącami, nowy trener, paru zawodników w wyśmienitej formie i obiektywnie coraz większy opór stawiany pierwszoligowym rywalom. Kilka faktów: Rozwój nie zapunktował na wyjeździe od pierwszej kolejki, z kolei GieKSa przegrała na Bukowej trzy kolejne mecze (wliczając pucharowy przeciwko Cracovii). Rozwój jest na fali wznoszącej: minimalna, frajerska wręcz, biorąc pod uwagę obraz gry, porażka w Bydgoszczy z tamtejszym Zawiszą, 3 punkty przed tygodniem z Płockiem. Zaś GieKSa – dołek wynikowy, trzeci mecz w przeciągu tygodnia i przetasowanie w pionie sportowym klubu. To wszystko powodowało, że w Rozwoju mówiło się, że przeciwko tak słabemu GKS-owi, może już nie nadarzyć się okazja zagrać.
Nie ma co mówić, byłem podekscytowany przed tym meczem, nie umiałem usiedzieć w jednym miejscu i cały dzień spoglądałem na zegarek. Idąc na stadion odczuwałem napięcie, zupełnie jakbym to ja miał wyjść na murawę, czy ode mnie cokolwiek zależało.
Na stadionie zimno. Ludzi mało. To chyba jedyne takie derby w Polsce (a może i w Europie), że w 400 – tysięcznym mieście nawet 2000 widzów nie udało się przyciągnąć. W miejscu, gdzie siedziałem, na trybunie głównej, z tego co mówili między sobą kibice, dało się wyczuć, że byli przekonani, iż zwycięstwo im się należy. Jednak to było takie zdrowe przekonanie, nie oddające żadnej niechęci do Rozwoju czy coś. Po prostu luz.
Przed spotkaniem zawodnicy Rozwoju wyszli w strojach „My też jesteśmy z Katowic”, prezentując transparent „Prezydencie Krupa, dlaczego nie chce nam pan pomóc?”, co spotkało się z aprobatą i brawami kibiców, przynajmniej w pobliżu miejsca gdzie siedziałem. Hasło odnosi się oczywiście do dofinansowania obu klubów miejską kasą: przykładowo, w tym roku GKS otrzymał 12 milionów, zaś Rozwój 400 tysięcy. Raptem 30 razy mniej, a przecież występują na tym samym szczeblu, w tabeli różniąc się jedynie dwoma punktami. Tu nie chodzi o to, by rościć 5 czy 6 milionów. Wystarczyłby milion, półtora. By przetrwać. Bo jeśli miasto nie pomoże, najczarniejsze scenariusze przewidują nawet wycofanie się zimą z rozgrywek…
Można powiedzieć, że w pierwszej połowie trybuny nie „żyły szpilem”, a „bacznie obserwowały”. Młyn na Blaszoku prezentował się dość cicho, a z trybun mało było pojedynczych okrzyków.
Sportowo – Rozwój wyszedł niskim pressingiem i GieKSa całkowicie zdominowała poczynania boiskowe. Zapewne takie były przedmeczowe założenia, jednak wygląda to bardzo, bardzo nerwowo. Już w 11. minucie gospodarze objęli prowadzenie. Pomyślałem wtedy „no, znowu to samo co w lipcu”. Po stracie gola dalej ten niski pressing. Skuteczne opuszczenie własnej połowy graniczyło z cudem. Rozwojowi udało się wyrównać po rożnym, potem GKS, również po rożnym, ponownie wyszedł na prowadzenie, no i pierwsza połowa się skończyła.
Wielkich nadziei ta pierwsza połowa Rozwojowi nie dawała, bo mimo prowadzenia „tylko” jednym golem i momentami chaotycznej, niedokładnej gry, GKS miał mecz pod kontrolą. Obiektywnie, spotkanie w pierwszej połowie mogło senność powodować. Tak jak i stereotypowa jesienna pogoda. No ale wiadomo, że dla mnie nudne by nie było nawet, gdyby grali pękniętą piłką do ping-ponga.
Na drugą połowę jako pierwsza wybiegła ekipa Rozwoju, otrzymując szczere brawa z głównej trybuny. Goście ustawili się wyżej, niż w pierwszej odsłonie i mecz się wyrównał. W 55 minucie po składnej akcji i pięknym rajdzie do remisu doprowadził Tomasz Wróbel, kapitan Rozwoju, przed dwoma laty występujący w barwach klubu z Bukowej. Warto wspomnieć, że Wróbel ma 33 lata, a obrońca GKS-u Kamiński, który najpierw został wyprzedzony, a później bezskutecznie gonił kapitana zespołu z Brynowa, jest 6 lat młodszy.
Cały stadion nagrodził byłego zawodnika brawami za tę akcję. Zresztą, kibicom GieKSy zaczynały puszczać nerwy. Mecz, po sennej pierwszej połowie, nabrał kolorów. Zmienił się w napierdzielankę od bramki do bramki, masa strat, fauli, akcji oskrzydlających obu zespołów. Bliski gola na 2:3 był rezerwowy napastnik Gielza, którego strzał z dystansu trafił w słupek. Gielza również parę lat temu występował w GKS-ie, dostał oklaski zarówno, gdy jako zmiennik wchodził na boisko, jak i po opisanej sytuacji.
Fani gospodarzy – wiadomo, selektywne myślenie. Widzieli swoje straty, swoje niedokładne dośrodkowania, swoje błędy. Ale nie dziwota, że tracą cierpliwość. Przy stanie 2-2, gdy Rozwój na jakiś czas zepchnął gospodarzy do defensywy, z Blaszoka niosło się „Zejdźcie z boiska, nie róbcie z nas pośmiewiska” i „Gdzie jest ta Gieksa, hej zarząd gdzie jest ta Gieksa?”.
Moc wrażeń, naprawdę 🙂 Już sobie myślałem, że w takiej atmosferze jeśli Rozwój przegra, będzie to tragedią dla beniaminka. Podirytowani GieKSiarze oklaskiwali każde dobre zagranie rywali, a podczas jednej, dość długiej wymiany podań, krzyczeli „ole!”.
Po końcowym gwizdku zespół z Bukowej został podsumowany przez swych fanów niezbyt parlamentarnymi słowami, z kolei Rozwój pożegnano brawami. Opuszczająca sektory grupa około 400 kibiców Gieksy złożyła drużynie wizytę pod szatnią, z pieśnią „Banda pajacy, gdzie indziej szukajcie pracy” na ustach.
Tak sobie myślę, że dla kibica GKS-u marazm osiągnął ekstremum. Bo inaczej tego nie można nazwać, skoro nawet drugi klub z Katowic urwał im punkty. No i to nie był remis 0:0 czy 1:1 po jakiejś kopaninie – tłukli się, jak równy z równym, 2:2 po bardzo emocjonującej końcówce i szybkiej, otwartej drugiej części spotkania.
Z pewnością, jeśli nie zmieni się zarząd, to będą się tak kopać po czołach jeszcze bardzo długo, aż w końcu włodarze Katowic zakręcą kurek. Już teraz mają nad czym główkować. Bo ten rok chyba dostarcza argumentów, że nie tylko jeden klub w mieście na ich wsparcie zasługuje…
Z jednej strony, kibiców Rozwoju remisowe rozstrzygnięcie w derbach cieszy, bo jednak jest to prestiż nie do opisania. Z drugiej jednak – nie ma co piać – bo skoro GieKSa znalazła się w tak głębokim dołku organizacyjnym, to czemu by jej nie ograć? Bez trenera, 3 mecz w odstępie 7 dni, nerwowość, każdy ma każdego dość. Także lekki niedosyt na pewno pozostaje.
Dobrze jednak, że w końcu czerwona latarnia ligi zaczyna punktować. Miejmy nadzieję, że to początek marszu w górę tabeli. A już w przyszłym tygodniu przed beniaminkiem kolejne derby – u siebie z Sosnowcem.